NUDA, KOCHANA NUDA!
Pamiętam, jak dziś. Szkolna akademia. Solidna, okrągła data. Patron dawno już wyniesiony na historyczne ołtarze. Dzieci z przejęciem deklamują, śpiewająca Agata z szóstej pędzi, więc akompaniament gitarowy pani od śpiewu skończy się pewnie przerwanymi strunami. I dalej, znów podniosłe recytacje słusznie napisanych tekstów. Przejęta nauczycielka polskiego przygryza wargi. Wygląda, jakby od losów uroczystości zależał jej etat. A cała reszta?
Widownia, na chwilę lekko ożywiona gitarowym pościgiem za Agatą, ponownie zastyga. Uczniowie bez skrępowania szeroko ziewają (mają rację bijący na alarm dentyści), dorośli robią to dyskretniej. Z ledwo widocznych ruchów dolnej szczęki płynie jasne i jednoczące wszystkich pytanie: długo jeszcze?
Nagle, ni stąd ni zowąd, przez uchylone okno wpadły dwa motyle. Nic sobie nie robiąc z panującej pompy rozpoczęły swój figlarny taniec. Wznosiły się i opadały dając upust radości życia. Nie wszyscy od razu zauważyli to zjawisko, ale wirujące punkty szybko, w swym żywiołowym locie, przeniosły się w okolice sceny. Po czym wybrały na chwilowy odpoczynek, przygotowaną na okoliczność, misterną fryzurę – niczego nie świadomej – pani dyrektor. Tym samym stały się mimowolnymi, ale najważniejszymi bohaterami, pieczołowicie organizowanej od tygodni, akademii.
Najpierw cichy pomruk, ledwie nieskromna zapowiedź tego, co w chwilę później się wydarzyło. Kaskada, mało powiedziane. Niagara śmiechu spadła na wszystkich z radosnym grzmotem. Dwa swawolne motyle, niczym rzucone przez Stwórcę koła ratunkowe, w jednej chwili unicestwiły nudę.
Czyli właściwie co.
Niekiedy bywa tak. Rzeczywistość prowokuje, by wysnuć wniosek, że czas, który właśnie upływa, jest pusty i marnotrawiony. Zadaję sobie wtedy – podobnie, jak w czasie akademii – pytanie, co ja tu i teraz robię? Chwytam się z wdzięcznością głupstwa – na przykład motyli, które przywracają wiarę w cudowną nieobliczalność świata. Krótko mówiąc, wydaje mi się, że dostaję od rzeczywistości nie do końca to, co zaplanowałem i czego chcę.
A wiem, czego naprawdę chcę? No właśnie, od tego jest nuda.
Z każdej strony jestem atakowany wszechobecnym nakazem bycia aktywnym, zajętym, kreatywnym. Przecież tylko ktoś pracowity i ciągle zajęty do czegoś dochodzi. Jedynie ciągłe skupienie i czujność nie pozwalają, by jakieś szanse i jedyne okazje przeszły mi koło nosa. Tylko dzień wypełniony, precyzyjnie zaplanowany od przebudzenia do zaśnięcia jest wartościowy i dobrze przeżyty.
Otóż, wcale nie. Protestuję i twierdzę, że właśnie prawdziwa nuda – jeśli tylko nie jest stanem prowadzącym do całkowitego zniechęcenia i głębokiej frustracji, a to już nastroje bliskie depresji – może być nie tylko niesłychanie potrzebna, ale umożliwia lepsze poznanie samego siebie. Ba, nawet odkrycie.
Ten szczególny rodzaj bezczynności, nic-nie-robienia, odłączenia się od zagłuszaczy typu: telefon, internet, radio, telewizja pozwala leniwie błądzącym, niczym nie krępowanym myślom „niechcąco” definiować siebie i docierać do takich pokładów samowiedzy, których istnienia nawet się nie podejrzewa. W ciągłym ruchu, pośpiechu zwyczajnie nie ma na to szans. Dokładnie rozpisany plan na cały dzień musi wpędzić w automatyzm działania.
Przystanki na nudę są niezbędne. Podam przykład: w czasie jazdy samochodem lub pociągiem podziwiamy szybko umykające krajobrazy, ale za moment pojawiają się nowe i wciąż nowe. Za szybko, zbyt dużo i często. Naprawdę widzieć je, nasycić się nimi, zachwycić i zachować ślad pozwala wędrówka piesza, ruch spowolniony niemal do minimum. To jest właśnie wartość doświadczania spokojnej nudy.
Wiem też, że kształci ona wyobraźnię i samoocenę. W powtarzalności i pośpiechu przestaję widzieć siebie, otoczenie. Dostrzegać dobrodziejstwa, jakie na mnie spływają codziennie. Przestaję zauważać, bo stają się rutynową normą, a ich wartość spada wraz z częstotliwością ich uzyskania. Widzę za to plan do wykonania, cele do realizacji i czas na ich wykonanie. Tylko że gdzieś w tym wszystkim zaczynam zamieniać się w zaprogramowanego na własne życzenie robota.
Nuda, bezczynność, zbijanie bąków – jakby tego nie nazwać, pomaga. Daję sobie prawo do powiedzenia: nie chce mi się oglądać, słuchać, mówić. Nic mi się nie chce. Zwyczajnie, nudzę się na całego. Cudownie, bo właśnie w takim czasie i w takim stanie z ledwo krążących atomów zamiaru, sennych abstrakcji, odprysków myśli tworzy się często coś zupełnie nowego. Nowy pomysł, inspiracja, kierunek.
Każda nuda kiedyś się kończy. Mogę wtedy na jej finał powiedzieć: wreszcie coś mnie wytrąciło z codziennego rytmu. Dowiedziałem się czegoś o sobie i z nowym nastawieniem zabieram się do pracy. Aż do następnego bujania w obłokach. Byle niezbyt częstego. Pamiętaj, bezczynna przerwa w aktywności to przecież świąteczny bonus, jaki nam funduje życie.
A jak się zakończyła akademia? Harców motyli nie udało się uspokoić, zresztą uczestników również. W połowie patriotycznego wiersza pani dyrektor zarządziła opuszczenie sali. Po latach, ledwo sobie przypominam program obchodów, a dwa wirujące, żółte motyle widzę, jak żywe.
Nuda przynosi efekty. Zgadzasz się?
- 16.11.2015
- komentarze 4
- 0
- milczenie, nuda